Nie należy obawiać się upaństwowienia platform internetowych, jeśli dotyczy to wyłącznie podmiotów o charakterze monopolistycznym. W logice systemu demokratycznego lepiej, aby monopolistyczne usługi były pod nadzorem władz wyłonionych w wolnych wyborach, niż Marka Zuckerberga czy Jeffa Bezosa, których nikt demokratycznie nie wybrał.

Teraz, gdy eurodyrektywa o prawach autorskich została przyjęta, będziemy mieli okazję przekonać się, czy rzeczywiście jest tak niegroźna dla wolności słowa, jak zapewniali uspokajacze. Ciekawe, co zrobią w nowej sytuacji monopoliści z GAFA (Google, Apple, Facebook, Amazon), nad którymi zbierają się różne czarne chmury, zaś ACTA2 to tylko jedna z nich.

„Potrzebujemy bardziej aktywnej roli rządów i organów regulacyjnych, aby zapewnić bezpieczeństwo społeczności internetowej. Firmy nie mogą i nie powinny same wydawać osądów” - pisze w szeroko komentowanym liście adresowanym głównie do amerykańskiej administracji Mark Zuckerberg, szef Facebooka.

Jego słowa wywołały falę komentarzy i były interpretowane w rozmaity sposób. Jedni odczytują je jako „umywanie rąk”, inni widzą w nich groźny sygnał przyzwalający na państwową cenzurę Internetu. Warto zwrócić uwagę, że list Zuckerberga jest także symptomem bardziej zasadniczego problemu. Dlaczego w ogóle  szef jakiegoś serwisu internetowego tłumaczy się władzom i społeczeństwu, że jego serwis nie jest w stanie egzekwować prawa? Na zdrowy rozum – czy należy w ogóle mieć takie oczekiwania od, w końcu tylko, strony internetowej? Okazuje się, że faktycznie tak jest – od Facebooka czy Google’a oczekuje się postępowania takiego, jakby były to struktury para-państwowe, jak gdyby nastąpiła niepisana delegacja części funkcji państwa na platformy tych firm.

Dlaczego tak jest? Odpowiedź wydaje się prosta. Firmy GAFA są po prostu zbyt wielkie. Są faktycznymi monopolistami na ogromnych obszarze usług sieciowych. W USA dodatkowo mogą liczyć na ulgowe traktowanie w związku z Communictation Decency Act, co od dawna jest krytykowane przez media tradycyjne i część polityków. Bo od czasu gdy roztoczono ten parasol na sektorem internetowych startupów w 1996 roku, dawne małe prężne i pomysłowe firemki rozrosły w się gigantyczne globalne molochy, przytłaczające swoją wszechobecnością i omnipotencją.

Idealiści „nowego Internetu”

Obecnie oligopol GAFA zwalczany jest na świecie za pomocą całego arsenału środków. Jedne moglibyśmy uznać za całkiem uzasadnione metody walki z monopolem – inne, jak ACTA2, wyglądają jak korzystanie z pretekstu, by zacisnąć Internetowi na szyi pętlę cenzury.

Szlachetne pobudki i prawdziwa chęć obrony wolności przyświecają, jak się wydaje, twórcy WWW, Timowi Bernersowi-Lee, który rozpoczął w ubiegłym roku własną kampanię „ratowania internetu”, przed monopolami, które ja opanowały, ale nie tylko. Na szczycie branży internetowej w Lizbonie w listopadzie 2018 r. wezwał do zawarcia nowej „umowy dotyczącej sieci”, opartej między innymi na dostępie dla wszystkich i podstawowym prawie do prywatności. „Sieć została porwana przez oszustów i trolle, którzy wykorzystują ją do manipulowania ludźmi na całym świecie” -  grzmiał Berners-Lee na łamach „The New York Times” w grudniu, mówiąc o zagrożeniach internetu, od cyberprzestępczości, przez fake newsy po inwazję na prywatne dane.

Tim Berners-Lee zresztą nie od dziś znany jest z krytycznych opinii o kierunku, w jakim wyewoluował Internet, którego jest współtwórcą. Od lat ostrzega świat przed problemem centralizacji i monopolizacji sieci, w której wirtualny świat kreują i kontrolują potentaci: Facebook, Google, do których dołącza się także Amazona, Apple i czasem Twittera.

„Sieć przekształciła się w mechanizm tworzenia nierówności i podziałów, napędzany przez potężne siły, które wykorzystują go do własnych celów” - pisał kilkanaście miesięcy temu w artykule na platformie medium.com. Ogromnym zagrożeniem, jakie dostrzega Berners-Lee, jest również handel danymi i bezpieczeństwo w sieci, a raczej jego brak.

Berners-Lee we współpracy z naukowcami MIT założył startup o nazwie Inrupt, którego celem będzie stworzenie platformy opensource Solid prowadzącej do powstania wolnego od oligopolu „nowego internetu”, który przywróci równość szans i bezpieczeństwo. Jego sieć opierać się ma na indywidualnym wyborze każdego użytkownika, które informacje chce on o sobie udostępniać, a które woli zachować dla siebie. Ma to zapewnić komunikacja P2P, która wyklucza serwery pośredniczące w wymianie informacji. Dzięki temu danych nie będzie można przechwycić, a użytkowników szpiegować.

Z kronikarskiego obowiązku trzeba dodać, że nie jest to pierwsza tego typu inicjatywa. Jeszcze w 1996 roku powstała w USA idea znana pod hasłem „Internet2”, której celem było stworzenie niekomercyjnej sieci w celach edukacyjnych i akademickich. Działa do dziś, tworząc szerokopasmową infrastrukturę łączącą głównie uczelnie. Internet2 miał w założeniu wydzielić ruch związany z nauką z reszty sieci a nie walczyć z monopolami, których wówczas jeszcze nie było.

GAFA trzymająca reklamę

Skoro sięgamy w przeszłość, to przy okazji warto może przypomnieć, że Internet w pierwotnych założeniach miał być autonomicznym mechanizmem o charakterze obronnym - do przechowywania i wymiany informacji. Credo operacyjne jego projektantów polegało na stworzeniu przestrzeni dla informacji, niekoniecznie dla ludzi. Sieć budowano z pobudek militarnych. Dopiero potem pojawiły się inne pomysły na Internet, swoista wolnościowa subkultura i myślenie o sieci jako globalnej otwartej i wolnej platformie komunikacji.

Z czasem innowatorzy zaczęli precyzować swój cel jako przeniesienie cywilizacji do internetu. Nie tylko samej komunikacji informacji i mediów, ale również całego wachlarza usług powiązanych z życiem społecznym. Internet w ciągu ostatniej dekady udoskonalił m. in. koordynację działań w przypadku katastrof i kampanii politycznych. W efekcie stał się narzędziem pomagającym ludziom i ruchom walczącym z władzą. Jak łatwo się domyślić w wielu krajach te zastosowania i możliwości Internetu akurat się nie spodobały.

Jednocześnie w ciągu ostatniej dekady giganci internetowi - Google, Amazon i Facebook w USA, a także Alibaba, Tencent i Baidu w Chinach - stali się najbogatszymi, najpotężniejszymi firmami na świecie. Zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i w Europie panuje powszechna zgoda co do tego, że tzw. Big Tech (alternatywne określenie dla używanego przeze mnie „GAFA”) przejmuje kontrolę nad prywatnością użytkowników, o czym świadczą prawie cotygodniowe naruszenia danych i zarzuty o niewłaściwe wykorzystanie. Istnieje ogromna niejasność co do tego, w jaki sposób największe firmy z branży platformowo-technologicznej definiują i gromadzą dane oraz sprzedają je osobom trzecim. Przepisy dotyczące tego, co dzieje się z użytkownikami, których dane są zagrożone. Do obaw dotyczących prywatności dochodzi walka lobby starych mediów z Google i Facebookiem, której przejawem było przeforsowanie w Europie dyrektywy o prawach autorskich czyli tzw. ACTA2.

Oczywiście w batalii z internetowym oligopolem nic nie jest czarno-białe. Walczą z nimi nie tylko prawdziwi i domniemani idealiści, ale również potężne biznesowe i polityczne grupy interesów. W USA w tle batalii o „neutralność” sieci są zmagania Big Tech z koalicją firm telekomunikacyjnych, infrastrukturalnych i medialnych. Zdaniem Johna Hegarty’ego nazywanego „guru brytyjskiej reklamy”, współzałożyciela m. in. agencji Saatchi & Saatchi, nieuniknione jest, że firmy z Doliny Krzemowej zostaną rozbite w ramach przepisów antymonopolowych. A jeśli mówi to przedstawiciel potężnego lobby medialno-reklamowego, to znaczy, że jego grupa nacisku o to walczy.

Eksperci brytyjscy szacują, że aż 90 proc. wszystkich nowych wydatków na reklamę cyfrową w tym kraju trafia do oligopolu z Doliny Krzemowej. Całkiem podobnie, z niewielkimi tylko różnica ilościowymi, a nie jakościowymi, jest w wielu krajach zachodnich. Na całym świecie, same tylko Facebook i Google mają już rękach 18 proc. całego rynku reklamy, czyli tortu obejmującego spektrum wszystkich mediów od papieru po TV. Przewiduje się, że liczba ta będzie rosła. Jednocześnie, firmy te, nie płacąc lokalnie podatków, nic nie dają finansom kraju, który umożliwia im działanie.

Nie dając sobie rady w walce rynkowej, stare branże korzystają ze środków prawnych i administracyjnych. Sypią się skargi. Kilka tygodni temu Google został ukarany grzywną w wysokości 1,5 mld euro za tłumienie konkurencji w reklamie. Jak zauważył Hegarty, „Google zarabia prawie 9 miliardów dolarów kwartał, więc stać ich na grzywnę 1,5 miliarda euro.” Należy to chyba odczytywać jako zachętę, aby karać Google’a jeszcze dotkliwiej, aby zrozumiał, że powinien się podzielić z europejską branżą reklamową.

Niemiecki cenzor każe Facebookowi egzekwować swoje przepisy

Najbardziej zdecydowanie z GAFA walczą Niemcy i ich lobby medialno-reklamowe. Tam też najsilniejsze są tendencje do cenzurowania Internetu. Niemiecka ustawa o sieciowym egzekwowaniu prawa (NetzDG) została uchwalona w czerwcu 2017 roku w celu zwalczania treści terrorystycznych i ekstremistycznych w sieci. Wydaje się, że rozporządzenie europejskie TERREG, o którym niedawno pisałem, to rozciągnięcie niemieckiego sposobu myślenia o kontroli sieci na całą Europę.

NetzDG  nie ma litości dla Facebooka i podobnych. Wymaga m. in. od firm z sektora mediów społecznościowych blokowania lub usuwania treści, które naruszają jedno z dwudziestu ograniczeń dotyczących nienawiści i zniesławiających wypowiedzi w niemieckim kodeksie karnym. Sieci społecznościowe muszą usunąć treści „ewidentnie niezgodne z prawem” w ciągu 24 godzin od otrzymania skargi, a wszystkie inne treści niezgodne z prawem w ciągu 7 dni, z nielicznymi wyjątkami.

Zarejestrowani użytkownicy social media mogą składać skargi poprzez procedury ustanowione przez sieci społecznościowe zgodnie z NetzDG.  Prawo to stosuje się do wszystkich „dochodowych platform internetowych, które mają na celu umożliwienie użytkownikom dzielenia się treściami z innymi użytkownikami lub ich publicznego udostępniania” i w dużej mierze obciąża Facebooka, Twittera i podobnych ciężarem egzekwowania prawa. Firmy, które wielokrotnie złamią przepisy NetzDG, mogą zostać ukarane grzywną w wysokości do pięćdziesięciu milionów euro.

Można by podziwiać Niemców za to, że „wzięli za mordę” facebookowy monopol, gdyby nie świadomość, że robią to aby wprowadzać cenzurę, także polityczną, jeszcze gorszą niż ta, z której Facebook jest znany. Oczywiście nikomu za Odrą do głowy nie przyszło, by przeczołgać Zuckerberga w celu obrony wolności słowa. Może w końcu ktoś na to wpadnie w Polsce, pod warunkiem, że rzeczywiście wykaże determinację w obronie gwarantowanych przez polskie prawo swobód. Zamiast chwalić się wątpliwymi sukcesami w dyscyplinowaniu błękitnej platformy, o których pisałem kilka miesięcy temu nasze Ministerstwo Cyfryzacji mogłoby po wziąć się za Facebook z niemiecką asertywnością, ale bronić polskiej wolności.

Na świecie panuje obecnie pogoda dla cenzorów. A takie wydarzenia jak masakra w meczetach w nowozelandzkim Christchurch (transmitowana przez sprawcę na Facebooku) od razu podchwytywane są przez polityków, których wolność słowa w Internecie od dawna kłuła w oczy. W Australii i Nowej Zelandii deliberuje się nad przepisami ograniczającymi komunikację online. Uderzy to w monopolistów, w Facebooka, Twittera, YouTube, ale cieszyć się nie ma z czego, bo wolność słowa też oberwie.

Wszystko to pokazuje, jak złożony i niejednoznaczny jest to problem. Owszem boimy się i nie lubimy rosnącej omnipotencji oligopolu GAFA. Ale proponowane przez rząd i lobby kompleksu medialno-reklamowego, metody walki z tym monopolem, to leczenie dżumy cholerą. Wojna ta ma jednak też i inne fronty.

Ameryka rozważa rozbicie monopolu

Polskie środowiska prawicowe niejednokrotnie wyrażały swoje niezadowolenie w powodu politycznej stronniczości Facebooka i nierównego traktowania na tej platformie w porównaniu z lewicowcami. Podobne oceny od dłuższego czasu formułują amerykańscy konserwatyści. W ich przypadku jednak krytyka może mieć konsekwencje dla serwisu Marka Zuckerberga, amerykańskiego w końcu.

Politycy za oceanem, w tym sam Donald Trump, mają wiele zastrzeżeń do platform społecznościowych. Zarzucają im „ciche banowanie” (ang. shadowbanning) Republikanów na Facebooku, Instagramie i Twitterze, dyskryminację finansową filmów o nielewicowym przekazie na YouTube, aż po zdejmowanie reklam kandydatów republikańskich w krytycznych momentach kampanii wyborczych.

Są dowody, że zarzuty te są w dużym stopniu prawdziwe. Strona internetowa Project Veritas Jamesa O'Keefe, opublikowała wypowiedzi byłego pracownika Facebooka potwierdzające, że platforma ta opracowała algorytmy „dławiące” (ang. „deboost”) niektóre treści, ograniczając ich dystrybucję i obecność w kanałach informacyjnych. Ma to działać w ten sposób, że występowanie niektórych fraz np. „media mainstreamowe” czy „czerwona pigułka”, o których wiadomo, że chętnie są używane przez prawicę, powoduje automatyczne ukrywanie wpisu przed użytkownikami platformy.

Optyka amerykańska jest mniej więcej taka: lobbyści z Doliny Krzemowej wykorzystują typową dla tamtejszych konserwatystów w wolny rynek i poszanowanie własności prywatnej. Zwracał na to niedawno uwagę republikański senator Josh Hawley w wywiadzie z „The Wall Street Journal”. Przypomniał im także wymieniany już Communications Decency Act w rozdziel 230, który traktuje kiedyś raczkujący internetowy biznes, a dziś już Big Tech pełną gębą, ulgowo.

Hawley jest zwolennikiem wprowadzenia prawnego wymogu neutralności poglądowej w platformach sieciowych, które korzystają z ochrony zapewnianej przez rozdział 230. Przypomina, że ta ochrona pierwotnie została wprowadzona w celu ochrony Internetu jako „forum prawdziwej różnorodności w dyskursie politycznym”.

Teoretycznie wygląda to na prostą alternatywę - prawny wymóg neutralności albo koniec specjalnego traktowania Big Tech w USA. Jednak warto do tej transakcji dorzucić fakt, że giganci IT zapewniaj ogromną ilość darmowych i użytecznych usług dla społeczeństwa, zwłaszcza Google. Wprawdzie usługi te są darmowe tylko w cudzysłowie, to jednak ich poziom, jakość techniczna doskonałość jest ceniona przez użytkowników, o czym świadczy sama ich liczebność. Politycy amerykańscy muszą liczyć się z tym, że zaburzenia w dostępności i funkcjonowaniu np. systemu Android, przeglądarki Chrome, map Google’a, kontaktów na Facebooku, grup i stron, za które zostaną obwinieni właśnie oni a nie Google czy Facebook, może być politycznie bolesne.

Nie tylko prawica ale również amerykańska lewica, czyli  Demokraci mają pretensje do Big Tech za nadmierne, ich zdaniem, pobłażanie dla prawicowej propagandy. Kandydaci na prezydenta w tego skrzydła, m. in. Elisabeth Warren czy Amy Klobuchar otwarcie nawołują do rozbicia technologicznych monopoli.

Ameryka ma długą tradycję zmagań antytrustowych. Jednak, wbrew obiegowemu przekonaniu, rzadko były to działania prowadzące do skutecznego rozbicia monopoli. Często cytowanym przykładem w branży technologiczno-komunikacyjnej jest podzielenie firmy AT&T  w 1982 roku na siedem regionalnych spółek. Jednak, gdy kilkanaście lat temu władze USA zmierzyły się z monopolem Microsoftu, efekty były dość umiarkowane. Walka z dostawcami popularnych usług może okazać się, jak już pisałem, politycznie kosztowna, więc nie jest oczywiste czy administracja USA w końcu się na to zdecyduje. Jeśli jednak, to konsekwencje odczuje cały świat.

Skoro monopol, to dlaczego nie upaństwowić?

Alternatywą jest uznanie tego, co pośrednio wynika z cytowanego na początku listu Zuckerberga, czyli parapaństwowego charakteru usług świadczonych przez GAFA. Jest to w końcu istotna część infrastruktury sieciowo-komunikacyjnej państwa. W ten sposób swój Internet traktują Chiny. Do tego zmierza niemiecka cesja cenzury państwowej na Facebooka i Twittera w ustawie NetzDG. To samo sugeruję zrobić w Polsce, tylko w celu obrony wolności słowa a nie jego ograniczania, jak to ma miejsce w Niemczech.

Nie należy obawiać się oficjalnego upaństwowienia platform internetowych, jeśli dotyczy to wyłącznie podmiotów o charakterze monopolistycznym. Sytuacja państwowego monopolu jest bardziej jasna i klarowna, a w logice systemu demokratycznego lepiej, aby monopolistyczne usługi były pod nadzorem władz wyłonionych w wyniku wolnych wyborów, niż Marka Zuckerberga czy Jeffa Bezosa, których nikt demokratycznie nie wybrał.

Wszystko to jest całkiem OK., pod warunkiem, że istnieje demokracja, wolność wyboru, wolność gospodarcza i nie ma ograniczeń dla wszystkich tych, którzy chcieliby zakładać i korzystać z alternatywnych wobec monopoli serwisów i usług.

Mirosław Usidus

Udostępnij
Komentarze
Disqus

Jest to archiwalna wersja portalu. Nowa wersja portalu SDP.pl, dostępna pod adresem: https://sdp.pl