Polskie redakcje przy lada okazji „tną po korespondentach”, jakby byli leguminą, a nie daniem głównym, i jakbyśmy od czterech dekad nie byli obywatelami „the global village”.
Od momentu, kiedy pisałam ostatni tekst na temat konieczności posiadania sieci korespondentów zagranicznych, minęły cztery lata. I trzeba powiedzieć, że sytuacja się poprawiła. Media publiczne, ale także komercyjne, mają już stałych wysłanników w kilku kluczowych punktach globu – w Brukseli, Waszyngtonie, Moskwie, Berlinie, Londynie, Paryżu, Rzymie, Atenach i Pekinie. W Waszyngtonie mamy nawet czworo – obok Zuzanny Falzmann, reprezentującej media publiczne, jest Marcin Wrona z TVN, Tomasz Zacharski z PAP i Magdalena Sakowska z Polsatu, a zdarzenia z Rzymu komentują Marek Lehnert, Piotr Kowalczuk i Magdalena Wolińska-Riedi. W Brukseli jest bardzo dobra Beata Płomecka i sprawna Dominika Cosić, w Londynie Adam Dąbrowski, w Berlinie Cezary Gmyz, który o Niemczech wie wszystko lub prawie wszystko, w Paryżu Marek Brzeziński, a w Pekinie Tomasz Sajewicz. Na kilku placówkach – Bruksela, Londyn, Berlin i Waszyngton – dokonano wymiany i generalnie dysponujemy teraz większym i bardziej kompetentnym korpusem korespondentów.
To są pozytywy. A negatywy? Jest jeden, za to bardzo poważny. Być może już stoimy przodem do Europy i Ameryki Północnej, ale wciąż jeszcze – tyłem do świata. W czasach coraz ściślejszej współpracy globalnej, także w dziedzinie wymiany informacji, kluczowych newsów spoza naszej rodzinnej Europy wciąż brak, albo są wybierane na zasadzie „trafiania ślepej kury w ziarno”, nieistotnych i mało reprezentatywnych. A przecież to poza naszym kontynentem wykuwa się jutro naszego globu, zwłaszcza w Ameryce i w Azji. Tak więc „reszta globusa”, czyli kuli ziemskiej pozostaje bez polskiej obsługi medialnej. Wysyła się tam ludzi do specjalnego zadania – krwawe zamieszki w Wenezueli, rebelia w muzułmańskiej części Filipin, spotkanie prezydenta Trumpa z liderem Korei Północnej Kim Dzong Unem. Albo korzysta z przypadkowych kontaktów, znajomych zamieszkujących akurat w interesującym nas regionie. Więc, wprawdzie sytuacja w stosunku do 2014 roku nieco się poprawiła, daleko nam do kondycji BBC czy Fox News. Wiem, pieniądze, pieniądze i jeszcze raz pieniądze. Ale także organizacja systemu i tradycja posiadania swoich ludzi, nie tylko „w Hawanie”, ale i w Singapurze czy Brasilii. Po prostu – więcej świata. To jest nasze „dziś”, ale zanim spytamy jak powinno wyglądać „jutro”, kilka słów o „wczoraj”.
Ten nasz handicap, czyli brak standardowej obsługi medialnej ze świata, to skutek tzw. zaszłości historyczne. Po prostu 74 lata temu, w 1945 roku, między Polską i Zachodem, a w istocie ze światem, został przerwany obieg informacji, wymiany idei, technologii i know how, i w jakiś sposób ta izolacja – choć znacznie mniejsza niż kiedyś – trwa do dziś. Najpierw 45 lat komunistycznego monopolu na informację – prawie zerowa szansa wyjazdu za granicę, turystycznego czy naukowego, utrudniony kontakt z ludźmi i kulturą zza Żelaznej Kurtyny – mocno zaciążyły nad naszą informacją i publicystyką zagraniczną. Odcięcie od wiedzy o zdarzeniach, o rozwoju demokracji i myśli politycznej, trendach ekonomicznych, obyczajowych i artystycznych, odebrało nam szansę na śledzenie pewnych procesów oraz właściwą, opartą na faktach interpretację świata. Naturalnie, byli korespondenci PAP-a, „Trybuny Ludu”, Polskiego Radia czy telewizji w Waszyngtonie, Paryżu, Rzymie czy Berlinie, ale przekazywali oni zmanipulowany obraz świata, zgodny z moskiewską propagandą. Był „światły”, „progresywny”, „wyrażający wolę ludu” i „jedynie słuszny” Związek Sowiecki i „kapitaliści”, „faszyści” i „zaplute karły reakcji” (co na to lewicowi przeciwnicy mowy nienawiści?) - z drugiej. Świat biało – czarny bez szansy na jakikolwiek odcień szarości. Czy po roku 1990 coś się tutaj zmieniło? Tak, jednak nie zawsze we właściwą stronę. Pojawiło się bowiem szereg innych determinant, które skomplikowały sprawę w zupełnie nieoczekiwany sposób.
Przez 26 lat, od 1990 do 2016 roku, pracowałam jako polska korespondentka w Londynie i oto moje refleksje z owych czasów. Dekada lat 90. była dla wysłanników zagranicznych, zarówno tych na etacie jak i freelancerów, bardzo dobra. Pierwsze zachłyśnięcie się Polaków światem, coraz większa masowość turystyki zagranicznej, wzrost ciekawości tego, co tam się działo, sprawiły, że korespondenci stali się redakcyjną elitą, wysoki status, dobre wierszówki, duże zapotrzebowanie. Zaczęto zdawać sobie sprawę, że materiały spływające od korespondenta, który latami obsługuje kraj? region?, to jednak inny standard niż jakiś news wyszperany w archiwum przez pracowników agencji informacyjnej, radia czy telewizji. Zdarzało się, że przypadkowy, opatrzony komentarzem, który w żaden sposób nie miał się do istoty problemu. Teraz jest z tym, z korzystaniem z newsów agencyjnych, trochę lepiej, jednak często są kłopoty z sensowną interpretacją. Zwłaszcza, jeśli idzie o problematykę poza europejską.
Potem, w latach 2000, nastąpiły roszady kapitałowe. Pojawiły się, i to na wielką skalę, media prywatne, powiązane już to z pieniędzmi post-komunistycznymi, już z kapitałem zagranicznym, zwłaszcza niemieckim. Ale rozszerzenie oferty tytułowej (prasa) oraz liczby kanałów radiowych i telewizyjnych, nie przekładały się na polepszenie statusu, prestiżowego czy finansowego korespondenta. Wręcz przeciwnie! Można wymienić trzy przyczyny tego niefortunnego zjawiska. Pierwsza, to znaczne zubożenie mediów publicznych, związane z coraz niższymi wpływami z abonamentów radiowych i telewizyjnych. Druga, to złe zarządzanie, systemem oraz kadrami, przez przypadkowych ludzi, najczęściej polityków, powiązanych z partiami wówczas rządzącymi, którzy mieli w nosie media misyjne. I faktor trzeci - małe zainteresowanie Polaków zagranicą, co jest faktem. A więc, coraz mniej pieniędzy, coraz więcej cięć finansowych, spowodowało wycofywanie korespondentów z zagranicy i zastępowanie ich przez przypadkowych ludzi, znajdujących się właśnie w interesującym stację punkcie, albo wysyłanie również przypadkowego dziennikarza do relacji z jednego wydarzenia (wybory powszechne czy prezydenckie, królewski ślub czy klęska żywiołowa). Albo, to ostatni grzech, nagminne korzystanie z materiałów agencyjnych, często zamiast korespondenta. W wyniku tego „spaceru na skróty”, często dostajemy wieści ze świata przypadkowe, nie pierwszej ważności dla procesów, rozgrywających się w kraju czy regionie, i komentowane w sposób „polonocentryczny”, budujący polską, a nie opartą na faktach, wersję wypadków. Teraz jest lepiej, ale wtedy, po 2000 roku aż do 2015, tak właśnie się działo. Tu chciałabym przypomnieć, że BBC czy „The Times”, mający najgęściejszą sieć korespondentów na świecie, pomimo kryzysu ekonomicznego lat 2008 -2009, nie zredukowały liczby swoich korespondentów. A my – przy lada okazji „tniemy po korespondentach”, jakby byli leguminą, a nie daniem głównym, i jakbyśmy od czterech dekad nie byli obywatelami „the global village”.
A mamy przecież paru znawców przedmiotu: Piotr Cywiński (Niemcy), Marek Wałkuski (Stany Zjednoczone), Jerzy Haszczyński (Bliski Wschód), Dariusz Rosiak (Afryka), Tomasz Sajewicz (Daleki Wschód), Beata Płomecka (Unia Europejska) czy niżej podpisana (Wielka Brytania). Korespondent, ale także publicysta zajmujący się problematyką zagraniczną, winien dobrze znać język, mieszkać, najlepiej dłuższy czas w kraju akredytacji, swobodnie poruszać się „korytarzami historii i teraźniejszości”, od polityki do kultury. Korespondent i publicysta ds. międzynarodowych, to zupełnie inne zawody, wymagające innej wiedzy i umiejętności. A nawet najzdolniejszy dziennikarz, zajmujący się sprawami krajowymi, niekoniecznie mówi do rzeczy, wypowiadając się na tematy zagraniczne. W Wielkiej Brytanii czy Stanach Zjednoczonych od dawna już to wiadomo, u nas – jeszcze nie.
Szczęściem, wiedza na temat podjętych w tym artykule problemach – rośnie. Jak również liczba polskich korespondentów, tymczasem na Zachodzie, a niedługo, być może na Bliskim i Dalekim Wschodzie, w Indiach, Brazylii i Afryce. Gdzie, nota bene, najlepiej radzą sobie Chińczycy, którzy nie udają, jak Europejczycy, że przybywają z misją cywilizacyjną, tylko nie wtrącając się w lokalne sprawy, uprawiają handel, który jakoś tam wspiera lokalny rynek. Sumując, mniej korespondentów w polskich mediach, to większa zgoda na oddalanie, alienację Polski od świata, na prowincjonalizm. Bo dzisiejsza jakość naszego polskiego życia bardziej niż kiedykolwiek zależy od tego, co się dzieje w Brukseli, Waszyngtonie, Berlinie, Teheranie czy Pekinie. I wszyscy powinniśmy o tym pamiętać.
Elżbieta Królikowska-Avis (korespondentka w Londynie, 1990-2016)