Łza się w oku kręci. Rok chyba 2012, sala narad w Ministerstwie Sprawiedliwości. Za stołem minister Jarosław Gowin, wiceminister Michał Królikowski oraz dziennikarze, głównie naczelni, różnych mediów. W sumie kilkanaście osób. Rozmowa dotyczy jednego tematu: likwidacji lub przynajmniej znaczącego ograniczenia artykułu 212 kodeksu karnego:
§ 1. Kto pomawia inną osobę, grupę osób, instytucję, osobę prawną lub jednostkę organizacyjną niemającą osobowości prawnej o takie postępowanie lub właściwości, które mogą poniżyć ją w opinii publicznej lub narazić na utratę zaufania potrzebnego dla danego stanowiska, zawodu lub rodzaju działalności, podlega grzywnie albo karze ograniczenia wolności.
§ 2. Jeżeli sprawca dopuszcza się czynu określonego w § 1 za pomocą środków masowego komunikowania,
podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do roku.
§ 3. W razie skazania za przestępstwo określone w § 1 lub 2 sąd może orzec nawiązkę na rzecz pokrzywdzonego, Polskiego Czerwonego Krzyża albo na inny cel społeczny wskazany przez pokrzywdzonego.
§ 4. Ściganie przestępstwa określonego w § 1 lub 2 odbywa się z oskarżenia prywatnego.
Spotkań odbywa się w sumie kilka – nie pomnę już, trzy czy cztery, w odstępach parumiesięcznych. Obecni na nich dziennikarze są zwolennikami całkowitego wykreślenia przestępstwa zniesławienia z kodeksu karnego, nie ma tu różnic pomiędzy redakcjami. To zresztą nie jest jeszcze czas tak skrajnie wyniszczających podziałów jak dzisiejsze. Wskazują na tak zwany efekt mrożący, podają mnóstwo przykładów fatalnego działania przepisu, zwłaszcza z lokalnego rynku medialnego.
Minister się waha. Jego złym duchem wydaje się wiceminister Królikowski, który argumentuje, że całkowita likwidacja 212 nie wchodzi w grę. Kończy się na niczym, bo w maju 2013 roku Gowin przestaje być ministrem. Jego następca, Krzysztof Kwiatkowski, spotkań nie kontynuował. Proponował zmiany w prawie, ale nie doszły do skutku. Z kolei poprzednik Gowina, Zbigniew Ćwiąkalski, chciał zniesienia kary pozbawienia wolności, zawartej w art. 212, ale nic z tego nie wyszło. Ta kara jest możliwa do dzisiaj.
Wielokrotnie temat podejmuje za to Prawo i Sprawiedliwość, będąc w opozycji. Jeszcze w grudniu 2007 roku, wkrótce po przegranej w wyborach, Jarosław Kaczyński informował, że PiS składa wniosek o skasowanie artykułu 212. Pięć lat później ówczesny rzecznik PiS Adam Hofman przypominał, że jego partia jest za zniesieniem artykułu 212. Takie deklaracje powtarzały się systematycznie w czasie, gdy PiS był w opozycji. Gdy przejął władzę, sprawa artykułu 212 nagle przestała budzić zainteresowanie tego ugrupowania.
Być może to się zmieni po tym, jak na mocy tego właśnie przepisu skazany został dziennikarz „Sieci” Wojciech Biedroń. Głupia sytuacja, bo dzięki przepisowi, o skasowaniu którego rządzące ugrupowanie zapomniało, skazany zostaje dziennikarz temu ugrupowaniu, mówiąc najdelikatniej, przychylny.
Skazany zostaje, dodajmy, w następstwie absurdalnego rozumowania. Poszło o to, że opisując sprawę sędziego (tak, tak, to niestety wciąż sędzia) Łączewskiego Biedroń napisał przez pomyłkę, iż toczy się postępowanie dyscyplinarne, podczas gdy było to zaledwie postępowanie wyjaśniające. Owszem, to błąd, który nie powinien się zdarzyć, ale podciągnięcie tego pod kategorię zniesławienia wymaga niebywałej wprost ekwilibrystyki myślowej. Trudno to orzeczenie odczytywać inaczej niż jako sądowy odwet na dziennikarzu, który pisał o sędziach – w tym o Łączewskim – skrajnie krytycznie.
Dopiero po skazaniu Biedronia tematem zainteresował się Zbigniew Ziobro, który nigdy wcześniej nie dał się poznać jako przeciwnik artykułu 212. Złośliwie można by powiedzieć, że trzeba było skazania „swojego” dziennikarza, żeby władza zająknęła się o niesławnym przepisie. „Nie wykluczam, że jeżeli nasza wspólna rozmowa doprowadzi nas do wniosku, że rzeczą właściwszą z punktu widzenia ochrony wolności słowa jest odejście od takich rozwiązań, to będę gotów przygotować rozwiązanie, które wprowadza dekryminalizację w tym zakresie” – powiedział minister sprawiedliwości. Czytaj: „Może kiedyś coś ewentualnie zaproponuję, a może nie, i nie można z tego wyciągać żadnych wniosków”.
Wykreślenie artykułu 212 z kodeksu karnego spotyka się z protestami osób niepracujących w mediach. Wystarczy wrzucić temat w media społecznościowe, żeby zaobserwować takie reakcje. Przyczyny tych protestów są jasne. Po pierwsze – niewiedza. Po drugie – ogólna niechęć do dziennikarzy (w tym zwłaszcza dziennikarzy „drugiej strony”) i przekonanie, że nie chodzi tu wcale o wolność słowa, ale o to, żeby kolejna kasta zapewniła sobie nietykalność. Nakłada się na to brak przeświadczenia, że w gruncie rzeczy dziennikarze występują w imieniu swoich odbiorców. A może inaczej jeszcze: jest to przekonanie selektywne. Dobrzy są ci dziennikarze, którzy grają po „naszej stronie”, ale im się przecież nie może stać nic złego, bo „my rządzimy” (jak pokazuje przykład Biedronia, to nieprawda); a tamci „drudzy” są z definicji krętaczami, więc bardzo dobrze, że jest 212, niech zarobią wyrok. No, w ostateczności zarobią i ci, i ci, ale nie szkodzi, bo dziennikarze to w ogóle łajdaki.
Niewiedza zaś objawia się między innymi nieświadomością, że ofiarą artykułu 212 może paść nie tylko dziennikarz dużego medium, któremu to medium zapewni ochronę prawną, nie tylko dziennikarz lokalny, któremu będzie znacznie trudniej, ale również każdy obywatel. Pod paragraf drugi podciągnięte mogą być media społecznościowe czy blogi, jeśli zatem zwykły Kowalski, który z mediami nie miał nigdy nic wspólnego, napisze na Facebooku, że wójt gminy żądał od niego łapówki, też może trafić przed sąd i zostać skazany, a nawet w ostateczności może pójść siedzieć. Ludzie nie rozumieją też, że dolegliwość i absurd paragrafu 212 polegają – po pierwsze – na tym, że w rozpoczęcie sprawy trzeba zainwestować raptem 300 złotych, bo tyle wynosi opłata za prywatny akt oskarżenia, a po drugie – że nie jest to sprawa cywilna. Skazany zostaje wpisany do rejestru skazanych ze wszystkimi tego konsekwencjami. Tak można zniszczyć człowieka.
Artykuł 212 powoduje efekt mrożący, czyli sprzyja autocenzurze mediów. W szczególności dotyczy to mediów lokalnych, gdzie bywa, że przeciwko dziennikarzom – ale także zwykłym obywatelom, którzy chcieliby ujawniać fakty niewygodne dla miejscowej władzy – działa doskonale zblatowany układ, na który składa się i sąd, i prokuratura, i policja. Trzeba mieć w sobie gen straceńca, żeby się temu układowi sprzeciwić i ryzykować proces karny. Skutkiem jest omijanie tematów ryzykownych.
W czasie dyskusji o skasowaniu artykułu 212 przewija się przekonanie zwolenników jego utrzymania, że to cudowny instrument, dzięki któremu zwykły pokrzywdzony Kowalski będzie w stanie utrzeć nosa pewnemu siebie redaktorowi, najlepiej z Warszawy. Nie wiem, ile takich spraw wyraziciele takiego przekonania znają. Ja – żadnej. Wszystkie znane mi sprawy, jakie kierowano przeciwko dziennikarzom z artykułu 212, miały ten sam profil: władza, ktoś do niej zbliżony, celebryta czy korporacja zamykali usta krytykom. Owsiak skierował sprawę z artykułu 212 przeciwko blogerowi Piotrowi Wielguckiemu. Z artykułu 212 skazany został Tomasz Wróblewski za tekst opublikowany w 2010 roku w „Dzienniku Gazecie Prawnej” pod jego kierownictwem, dotyczący sytuacji Ruchu. Akt oskarżenia skierowała firma Garmond Press, choć duże przedsiębiorstwo mogło sobie pozwolić na normalny proces cywilny. Prawomocny wyrok zapadł w 2016 roku, w roku 2017 Wróblewski został ułaskawiony przez prezydenta. Były funkcjonariusz SB Ryszard Bieszyński doprowadził do skazania w 2011 roku z artykułu 212 Jerzego Jachowicza. Tu z kolei w 2012 roku prawo łaski zastosował prezydent Bronisław Komorowski.
Istnienie artykułu 212 w polskim kodeksie karnym krytykowały wszystkie organizacje dziennikarskie, nie tylko polskie. W każdym indeksie wolności (jak ten sporządzany np. przez Freedom House) jego uporczywe trwanie jest uwzględniane jako czynnik ujemny. Artykułu 212 po prostu nie da się bronić. Fakt, że nadal widnieje on w kodeksie karnym, można odczytywać wyłącznie w kategoriach wygodnictwa i asekuranctwa kolejnych ekip rządzących, które lubią mieć pod ręką bat na dziennikarzy – i nie tylko dziennikarzy.
Pora z tym skończyć. Wydaje się, że skasowanie artykułu 212 to jedna z niewielu, może jedyna dziś sprawa, wokół której gotowi byliby się zjednoczyć dziennikarze ze wszystkich stron. Może to dobry moment, żeby wrócić do tego postulatu i wywrzeć wspólnie nacisk na rządzących. Ale też, żeby wytłumaczyć w końcu odbiorcom, że utrzymanie tego przepisu nie jest żadną gwarancją medialnej rzetelności, ale kagańcem nakładanym na wolność słowa, na którym tracą nie tylko dziennikarze, ale ci wszyscy, w imieniu których chcą pytać i szukać prawdy.
Łukasz Warzecha