Przy czytaniu „Ekspresu reporterów”, autorstwa głośnych przed kilkoma dekadami reportażystów*, ze wzruszenia łza w oku się kręci. Bo myślałem, że również ten gatunek podzielił los innych i został pochłonięty przez Internet, w którym każdy może pisać wszystko o wszystkim i jak chce, lekceważąc wszelkie rygory, nade wszystko umysłowe.
Choć jest to książka niewielkich rozmiarów, to jednak pojemna i w treści, i w idee, i w środki wyrazu. Wydana w minionym roku staje się jakby prezentem z okazji rocznicy odzyskania niepodległości po zaborach. Czyżby zwiastowała początek renesansu reportażu prasowego?
Jego powojenne sukcesy zaczynają się po Październiku. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych podbija serca i umysły czytelników, chociaż – a może właśnie dlatego – jest, jak oni, spętany antynarodową i akulturową cenzurą. Powstaje „szkoła polskiego reportażu”, podobnie jak w filmie „polska szkoła niepokoju moralnego” i ów niepokój łączył - niby wyzwanie rzeczone nieludzkiemu systemowi - obie te dziedziny twórczości.
„Ekspres reporterów” jako samoistne wydawnictwo powstał w 1974 r., ale już w roku 1985 zostało unicestwione, ponieważ dla władzy za dużo było tego niepokoju, zwłaszcza po wznoszeniu się fali strajków robotniczych.
Co zatem po 33 latach prawie nieobecności prozy reportażowej w życiu publicznym mają do powiedzenia dawniejsi i dzisiejsi jej twórcy?
W tym tomiku oprócz czterech reportaży jest też pomieszczony wywiad przeprowadzony przez naszego kolegę Stefana Truszczyńskiego, zgoła mistrza zjadliwego felietonu, przeprowadzony z adwokatem Stefanem Hamburą, słynącym z obrony Polaków w RFN, którym Niemcy zabierają dzieci, jakby trwała III Rzesza… Ta rozmowa koresponduje w sensie ideowym przede wszystkim z pierwszym reportażem „Szwedzi w potopie”; w ogóle w „Ekspresie reporterów” opublikowane są cztery. Ostatni, „Moja fajka Stalina”- najwyborniejszy – odbiega od wcześniejszych klimatem, nie przeraża ewokowaną treścią, natomiast misternie rozbawia i cieszy; powiedziałbym o nim, że to reportaż rozrywkowy w najlepszym, zwłaszcza językowym tego słowa znaczeniu.
1. W reportażu Mirosława Prandoty otwierającym tomik, pod tytułem „Szwedzi w potopie”, czytelnik już po przeczytaniu paru akapitów z przerażeniem może stwierdzić, że „w potopie” jest cała cywilizacja zachodnia.
Jak to dobrze, że PiS od samego początku zalewania chrześcijańskiej Europy tłumami islamistów przeciwstawia się rozdzielaniu „kwot” przyjmowania imigrantów, postulowanemu przez polityków lewicowo liberalnych - rodzimych i obcych. Oburzony tym stanowiskiem partii Jarosława Kaczyńskiego publicysta Jacek Żakowski zraz na początku wzniesienia się fali imigranckiej nazwał Polaków niechętnych tym procesom „chrześcijańskimi nazistami” („Rzeczpospolita” 7 września 2015 r.). Obraził nas, chrześcijan i udowodnił, że nie ma wyczucia politycznego, choć polityką głównie się zajmuje.
Mirosław Prandota w 2017 r. po pięciu latach ponownie odwiedził w Szwecji swych znajomych Polaków i Szwedów. Dzisiejsze jego spostrzeżenia przerażają i zarazem pocieszają. Pocieszają, że nasz kraj dzięki mądrej polityce prawicy uniknął tego, co dzieje się w Szwecji i niektórych państwach europejskich.
W Szwecji, bogatym i od dziesięcioleci liberalno-socjalnym kraju, osiedliło się około miliona muzułmanów, eufemistycznie zwanych w Europie uchodźcami. „Na każdym kroku oświadczają - pisze Prandota - że wszędzie, gdzie pojawi się wyznawca Allaha, tam rodzi się islam, tam jest ich ziemia obiecana i tam są ich pieniądze, które tymczasowo trzymają pod strażą niewierni, zabierając większą część dla siebie i wydzielając mniejszą swoim przyszłym panom."
A tymczasem, w oczekiwaniu na swe panowanie, rabują i gwałcą. Policjant wyjaśnia autorowi, że służby są już bezradne w zwalczaniu bandytyzmu muzułmanów; islamskie gangi mają więcej broni niż policja, która nie umie wytropić źródeł dostaw.
„Gwałty, nawet zbiorowe – pisze autor – przestały już robić wrażenia zarówno na sprawcach, jak i na sędziach (…). Teraz gwałtowi musi towarzyszyć filmowanie tego «eventu» oraz puszczanie na «fejsbuku»”. Gdzie indziej autor informuje, że jeden z osadzonych za gwałt doznał podczas odsiadki wielkiej traumy i za nią sąd przyznał mu 140 tys. koron odszkodowania. „Zgwałcona kobieta nie otrzymała żadnej gratyfikacji,, zapewne dlatego że nie przeżyła więziennej traumy, jak jej prześladowca” - konkluduje z gorzką ironią. Tu nolens volens ciśnie się pod pióro smętna konstatacja, że nasz wymiar sprawiedliwości też jest, oczywiście w o wiele mniejszej skali, niesprawiedliwy. Dlatego rząd III RP przy wrzaskliwych protestach lewicowych liberałów rodzimych i obcych usiłuje go ucywilizować.
2. Znany i popularny reportażysta Andrzej Mularczyk relacjonuje najpierw swą reporterską przygodę z czasach PRL. Otrzymał w tygodniku „Ŝwiat”, gdzie pracował, dramatyczny list od czytelnika, proszącego o spotkanie. Poznał młodego człowieka zaszczutego przez reżym. Autor opowiada o jego losach, typowych dla pokoleń, które po wojnie rozpoczynały naukę w szkole. Bohater zwabiony iluzją wolności wdał się w konspirację i trafił do więzienia. Po wyjściu w jego otoczeniu każdy go omijał – ze strachu lub z pogardy. Później zniknął z oczu. W 2010 r. zatelefonował do Mularczyka… ze Stanów Zjednoczonych i zaprasza go do siebie, obiecuje pokryć wszystkie koszty, bo jest… milionerem. Wszelako czytelnik nie wie, w jakich okolicznościach i kiedy przebył Atlantyk. W Stanach też doznał wielu ciężkich chwil, imał się wielu zawodów, ale ostatecznie pokonał złe fatum. Spotykają się jednak w Pułtusku. Mularczyk dobitnie podkreśla, że ze swymi studentami.
I tu rozważa problematy teoretyczne tzw. literatury faktu. Wzbogaca (albo symplifikuje?) swój reportaż refleksjami nazywanymi w literaturze pięknej „autotematyzmem”. Wypowiada patetycznie kilka myśli mniej czy bardziej oczywistych, reportaż zalicza do pisarstwa zwanego literaturą faktu.
Naturalnie racja, każdy reportaż należy do tzw. literatury faktu, natomiast nie każdy utwór pisarski nazwany „literaturą faktu” jest reportażem. Bo tzw. literatura faktu ma narrację bezosobową, jak w tradycyjnej beletrystyce, natomiast w reportażu autor jest i narratorem, i głównym bohaterem, przeżywa ze swymi postaciami ich rzeczywistość, przeto jego narracja emanuje uczuciem, jej treść prowadzi do uogólnień zjawisk świata, w jakim żyją postaci, o jakich autor-narrator-główy bohater opowiada. Dlatego reportaż jest gatunkiem publicystycznym, a tzw. literatura faktu w wąskim tego słowa znaczeniu nie. Tej różnicy Mularczyk nie artykułuje. Warto więc pod tym kątem przejrzeć raz jeszcze książki Wańkowicza, czy głośną w latach siedemdziesiątych „Z zimną krwią” Trumana Capote’a
Dobrze by też było, ażeby doświadczeni reportażyści przewertowali znakomitą moim zdaniem rozprawę popularno-naukową Jacka Maziarskiego „Anatomia reportażu” i na niej kształcili adeptów tego gatunku, który – jak świadczy „Ekspres reporterów”- przezywa nowe powodzenie….
3. W kraju i za granicą pewne środowiska Żydów i nie-Żydów ustawicznie zarzucają nam antysemityzm, a nawet współudział w Holokauście. Początek reportażu Aleksandra Rowińskiego. „Nazywał się Zygielbojm”, przedstawia dramatyczne losy bohatera tytułowego, Żyda i Polaka zarazem.
Zygielbojm wydostaje się z okupowanej Warszawy, gdzie Niemcy przygotowują już getto i tworzą mechanizm zbrodni. Nie mógłby Zygielbojm wyjechać z Warszawy na fałszywym paszporcie bez pomocy Polaków nie-Żydów. W Londynie Zygielbojm wchodzi w skład Rządu na Wychodźstwie; utożsamia się z naszym narodem i państwem, który jak on nie może przełamać obojętności establishmentu brytyjskiego na zagładę Żydów w okupowanej Polsce; nawet emisariusze polscy przybywający do Londynu z materialnymi dowodami eksterminacji Żydów nie są w stanie przezwyciężyć tej niewrażliwości sytych ludzi Zachodu - Zygielbojm popełnia samobójstwo. A dziś społeczności Zachodu, w tym Żydzi z diaspor, a także Żydzi z Izraela, zarzucają naszym ojcom i dziadom udział w mordowaniu przez Niemców na ziemiach polskich naszych Starszych Braci, z którymi przez prawie osiemset lat tworzyliśmy wspólne państwo. Jakie to smutne. Ba, tragiczne!
Atrybutem tego reportażu jest silna, powiedziałbym, aż do bólu, wyrazistość ocen i opinii. Ta wypowiedź powinna być rozpowszechniana wszędzie. Nasze stowarzyszenie ma instrumenty przekazywania opinii publicznej najżywotniejszych dla naszego narodu prawd. W książce wydanej w zeszłym roku i tu recenzowanej „Zmagania z Ojczyną staroświeckiego Polaka” jeden podrozdział zatytułowałem „Zdrada Starszych Braci”, jakoż to, co dziś o nas piszą i mówią Żydzi polscy i niepolscy, jest zdradą wspólnej historii. Reportaż Rowińskiego byłby w tym kontekście wymownym kontrapunktem.
4. „Ekspres Reporterów” zamyka najlepszy - jak już napisałem - reportaż Romualda Karasia. Czytałem jego teksty już w latach sześćdziesiątych. Dziś są tak samo finezyjne. Lektura „Mojej fajki Stalina” to jakby wytchnienie po treściwo „ciężkich” reportażach, tchnie subtelnym humorem.
W 1969 r. pisarz w poszukiwaniu materiałów do swej książki zawędrował do Alma Aty. I tam odszukał pułkownika Baurdżana Momysza Ułę, „Po odparciu ataku Niemców na Moskwę – pisze autor - jemu i najodważniejszym obrońcom ściskał dłoń Stalin (…)”. Pułkownik mówił bigle po polsku, „operował stylem biblijnym z przymieszką studenckich wyrażeń. Nie mogłem wyjść ze zdumienia. Rozmawialiśmy szczerze, wymieniając na ogół zgodne poglądy. Nawet wokół kultu jednostki, o którym wtedy było głośno, o przywódcy partii i narodu radzieckiego. (…). Na odchodne, jako gościowi, chciał mi podarować konia ze swojej stadniny stepowej. Zapewniał transport tirem kursującym do Włoch przez Polskę z końmi na rzeź. Podziękowałem wymawiając się brakiem stajni. Podszedł do gabloty i wyjął złoty pierścień stepowej roboty. Wskazałem na rękę, że nie noszę nawet ślubnej obrączki. Chwilę coś ważył w myślach. Sięgnął do gabloty po fajkę. Figurowała na honorowym miejscu. Wyjaśnił: «Palił ją Stalin podczas podejmowania na Kremlu bohaterów obrony Moskwy. Wyjął ją z ust i mi podarował»”,
Autor pisze żartobliwie, że zrobił na niej „milionowy interes”: przekazał fajkę Muzeum II wojny światowej w Gdańsku, a za to udostępniono mu dokumenty po majorze Sucharskim, dowódcy obrony Westerpllate, albowiem autor pisze o nim trylogię. Pierwsza część („Klątwa i cud”) ukazała się w 2017 r., i zarazem pozbył się osobliwego prezentu, odetchnął z ulgą, gdyż świadomość, że dziedziczy coś „po mordercy milionów ludzi” nie dawałaby mu „ w życiu spokoju”.
A ja, zamykając „Expres reporterów”, rozbudziłem uśpioną tęsknotę za dobrymi, współczesnymi reportażami. Czy owa nostalgia będzie nadal zaspokajana? W posłowie na ostatniej stronie okładki Krzysztof Skowroński wyraził nadzieje, że ten tomik „odkryje nowe zasoby dziennikarskich talentów.
Jacek Wegner
________________________
*Przypominam przy okazji deliberacje językoznawców i dziennikarzy z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych nad semantyką dwóch słów: „reporter” i „reportażysta”. Pierwsze, starsze,, oznacza dziennikarza zbierającego, opracowującego i publikującego informacje; drugie autora reportażu. Oba te odmienne znaczenia sankcjonuje Słownik Języka Polskiego. Rozumiem twórców tytułu „Ekspresu reporterów”, ponieważ istotnie „ekspres reportażystów” brzmiałby nie tak „lekko”, powabnie jak ”reporterów”. A jednak dziś, w dobie totalnego pomieszania wszystkiego, łącznie z genologią dziennikarską, może warto, dla ratowania tego, co odkryły i nazwały minione pokolenia, wrócić do starych ustaleń.