Konsensus i obsesja obiektywizmu – Łukasz Warzecha o niemieckich mediach publicznych.

 

Spędziwszy tydzień w Niemczech na rozmowach z przedstawicielami tamtejszych mediów – głównie publicznych, elektronicznych, czyli tych, które w polskich warunkach są na pierwszej linii frontu walki politycznej – mogę powiedzieć jedno: to znacznie bardziej skomplikowane. Bardziej skomplikowane niż niemądre schemaciki, którymi tak chętnie posługuje się większość polskich uczestników dyskusji o Niemczech, a więc również o niemieckich mediach, traktujących kraj nad Renem i Szprewą jak chłopca do bicia i łagodzenia polskich kompleksów. To ci, którzy twierdzą, że niemieckie media wykonują po prostu polecenia Bundeskanzleramt, że są zbrojnym ramieniem niemieckiej polityki oraz że w przypadkach takich jak sylwestrowe wydarzenia w Kolonii dziennikarze karnie zaniemówili, bo takie dostali polecenie z rządu. Lub przynajmniej z powodu ostrej autocenzury, wynikającej z poprawności politycznej. Te stwierdzenia zawierają może ziarno prawdy, ale zarazem jest to ziarenko na tyle małe, że balansują na granicy fałszu.

Dokładne omówienie wszystkich mechanizmów, rządzących niemieckimi mediami – tych, które miałem okazję poznać – zajęłoby wiele stron. Zatem tylko rzeczy kluczowe.

Po pierwsze – trzeba zrozumieć, z czego wzięła się struktura i organizacja niemieckich mediów publicznych. Ich geneza jest całkiem inna niż w polskim przypadku. W Polsce punktem wyjścia, dla wielu stanowiącym dziś również podstawę zarzutów wobec niektórych mediów, było wychodzenie z komunizmu. Dziś widać to może coraz słabiej, ale z tego wzięło się wiele cech dzisiejszych polskich redakcji i publicznych, i prywatnych, a także to, jacy ludzie je obsadzają.

W Niemczech punktem wyjścia była zaś nie tylko denazyfikacja, ale przede wszystkim dbałość o to, żeby media publiczne nie stały się znów, jak to miało miejsce w latach 30., narzędziem dyktatury. Dlatego Brytyjczycy, którzy system współprojektowali, zatwierdzali i odrzucili początkowo kilka jego wersji, podsuwanych przez stronę niemiecką, postawili na dwa mechanizmy. Po pierwsze – podzielenie mediów publicznych na wiele niezależnych podmiotów, będących w gestii landów. Po drugie – na stworzenie mechanizmów, które przynajmniej hamowałyby i ograniczały możliwość wywierania nacisku przez polityków.

Stąd dwa główne programy niemieckiej telewizji – ARD i ZDF – to federacje regionalnych podmiotów medialnych, a nie jednolici nadawcy.

Po drugie – system podejmowania decyzji zarówno budżetowych, jak i personalnych, jest wielopiętrowy. Nie wyklucza całkowicie wywierania wpływu na media, ale bardzo poważnie go utrudnia. W przypadku szefów poszczególnych stacji regionalnych publicznego radia i telewizji (z których największa to Westdeutscher Rundfunk z siedzibą w Kolonii) – są oni wybierani na określoną kadencję przez rady tychże rozgłośni. Rady składają się z przedstawicieli rozmaitych organizacji politycznych i społecznych. W naszych rozmowach zawsze powtarzały się te same przykłady organizacji, wchodzących w skład rad: związki wyznaniowe, stowarzyszenia muzułmańskie (bo niemiecki sposób myślenia od dawna jest taki, że to już część tożsamości Niemiec), mniejszościowe, a także partie polityczne. Nie ma jednak zwykle na listach przedstawicieli ekstremów z obojętnie której strony. Na ogół lista jest długa, kilkudziesięciopunktowa.

Z kolei organizacje, mające prawo umieszczania w radzie swoich przedstawicieli, są wymienione w odpowiedniej landowej ustawie. Zatem ostatecznie skład rady zależy od większości lub porozumienia w danym Landracie. Gdyby znaczący głos miała w nim, dajmy na to, AfD, to ona miałaby również spory wpływ na kształt listy.

Można by zatem pomyśleć, że po prostu politycy wybierają sobie szefów stacji w landach (przy czym nie każdy ma własną), ale to byłoby zdecydowanie zbyt duże uproszczenie. Pomyślmy: Landrat tworzy listę organizacji, na której partie są zwykle w mniejszości. Nad tymi organizacjami politycy nie mają kontroli albo mają bardzo pośrednią. W radzie zasiada, dajmy na to, około 30 osób. Te osoby, reprezentujące środowiska i organizacje o bardzo różnych celach i spojrzeniach na rzeczywistość, muszą się zgodzić co do jednego kandydata na prezesa. Jak mówił jeden z naszych rozmówców, bardzo często zdarza się, że jest kandydat „czerwony” (lewicy), „czarny” (prawicy – oczywiście w niemieckim sensie) oraz „szary”, czyli kompromisowy. Bywa, że decyduje jeden głos.

Przełożenie presji politycznej na ostateczny wynik głosowania w radzie stacji jest zatem bardzo, bardzo pośrednie. Pod względem niezależności to system o kilka długości lepszy od polskiego, choć zapewne również niedoskonały.

Gdy idzie o budżety stacji, finansowanie odbywa się głównie z abonamentu, wynoszącego obecnie 17,5 euro na miesiąc od mieszkania. Płaci się jednak tylko za swój główny lokal, nie za każdy posiadany – tak orzekł niemiecki trybunał konstytucyjny w Karlsruhe. Trybunał orzekał zresztą w ogóle o zmianie systemu ściągania abonamentu. Wcześniej (do 2012 roku) był on bowiem uzależniony od faktycznego posiadania urządzenia, pozwalającego odbierać radio lub telewizję. System abonamentowy jest natomiast pod stałym ostrzałem AfD, którą wydaje się irytować brak wpływu na publiczne stacje.

Wysokość abonamentu jest ustalana raz na cztery lata po przeanalizowaniu zgłaszanych przez stacje potrzeb przez działającą na szczeblu centralnym niezależną komisję, wyłanianą na podobnej zasadzie jak rady stacji. Jeśli stacja ma nadwyżkę, nie może jej wykorzystywać na inwestycje, ale jest ona traktowana w kolejnym okresie wyznaczania wysokości abonamentu jako rezerwa, pozwalająca przyznać stacji mniej abonamentowych pieniędzy, a więc też zmniejszyć obciążenia dla obywateli. Reklamy są dodatkowym źródłem dochodu, a możliwość ich emitowania jest w publicznych stacjach mocno ograniczona (np. żadnych reklam po 20). 

Jak zatem widać, wszystko opiera się na porozumieniu i konsensusie – mechanizmach, które dla Niemców stanowią fundament myślenia o państwie i jego instytucjach.

Spróbujmy wyobrazić sobie podobny mechanizm w Polsce. Wybór prezesa stacji w tak zbudowanej radzie – nawet gdyby składała się z przedstawicieli organizacji jedynie słusznych, wskazanych arbitralnie przez aktualną większość sejmową – mógłby się ciągnąć miesiącami.

Po trzecie – to prawda, że większość niemieckich dziennikarzy porusza się w określonym korytarzu, wyznaczającym sposób myślenia i widzenia świata. Nie jest to jednak jakiś prosty mechanizm poprawności politycznej czy autocenzury. To temat właściwie na książkę, ale myśląc o Niemcach i Niemczech (i choćby o tym, dlaczego mimo potężnego kryzysu imigracyjnego to państwo nadal całkiem przyzwoicie działa) trzeba zrozumieć, czym dla naszych sąsiadów jest system, a może nawet System, oparty na wspomnianych porozumieniu i konsensusie. To opoka i gwarancja istnienia państwa. Dziennikarze również działają w takiej logice, i to zarówno ci o poglądach lewicowych (których z pewnością jest więcej), jak i ci, czujący związki z prawicą, może nawet z AfD.

Przede wszystkim jednak niemieccy dziennikarze mediów publicznych – i piszę to z całym przekonaniem – nie widzą możliwości bycia wykonawcami politycznych poleceń. Taki sposób działania jest najzwyczajniej poza ich sposobem pojmowania. Oczywiście, zdarzają się sytuacje, gdy pojawiają się wątpliwości. Zdarzają się też sytuacje, kiedy osoby z kręgów polityki starają się jakoś na media wpływać. Tak było choćby w 2012 roku, gdy rzecznik bawarskiej CSU Michael Schrepp usiłował odwieść ZDF od relacjonowania konwencji SPD. Wybuchł skandal, rzecznik musiał odejść.

Nie muszę chyba pisać, że ta sytuacja jest o lata świetlne oddalona od polskiej.

Jasną sprawą jest, że większość dziennikarzy postępuje zgodnie ze swoistym mentalnym wzorem. To prawda. Z drugiej jednak strony istnieje wręcz obsesja obiektywizmu. Absolutnym nakazem jest oddzielenie komentarza od informacji, co w polskich mediach od dawna już nie funkcjonuje. Wszyscy powtarzają też, że choć AfD jest zła, niedobra i groźna (to zresztą ugrupowanie, którego program i sympatie są w dużej części sprzeczne z polskim interesem), to trzeba jej działania relacjonować i pokazywać oraz rozmawiać z jej politykami, bo przecież ludzie na nią jednak głosowali.

Po czwarte – o co chodziło z Kolonią? Tak się składa, że kolońska siedziba WDR znajduje się niespełna kilometr od katedry, pod którą miały miejsce sylwestrowe ekscesy. Bardzo blisko. Tym bardziej kompromitujące wydaje się, że dziennikarze przynajmniej przez kilkadziesiąt godzin nie informowali, co się stało, lub informowali bez szczegółów, pokazujących całość sytuacji.

Jednak twierdzenie, że było to wykonywanie rządowych poleceń lub przynajmniej domyślanie się, czego rząd by sobie życzył, całkowicie mija się z prawdą. Mechanizm był inny.

W niemieckim kodeksie prasowym – obowiązującym media drukowane, ale przyjmowanym jako punkt odniesienia również przez publiczne media elektroniczne – od kilkunastu lat umieszczona jest zasada, że informacja o narodowości sprawcy powinna się znaleźć w materiale, o ile jest ona w jakiś sposób powiązana z wydarzeniem (przestępstwem). A trzeba pamiętać, że Niemcy od dawna są już de facto krajem wielokulturowym i imigranckim, więc jakieś systemowe rozwiązanie medialnego problemu z tego wynikającego musiało się znaleźć. To wpisane do kodeksu wydaje się zresztą samo w sobie całkiem rozsądne.

Rzecz w tym, że w gruncie rzeczy to, czy czyn jest powiązany z narodowością sprawcy czy nie, to w dużej mierze kwestia ocenna. A więc umieszczenie tej informacji w materiale zależy od tego, jak dany dziennikarz widzi rzeczywistość. Jeśli uważa, że imigracja ogólnie rzecz biorąc jest problemem, a wzrost pospolitej przestępczości jest z nią związany, to powie lub napisze, że sprawca nie był Niemcem (to najbardziej neutralny sposób poinformowania, że mamy do czynienia z imigrantem), nawet jeśli chodzi o drobne przestępstwo. Jeśli uważa, że Niemcy z imigracją radzą sobie w miarę dobrze, a imigranci napadają tak samo jak rdzenni mieszkańcy – informacji o narodowości nie umieści. Można założyć, że większość dziennikarzy podziela raczej ten drugi pogląd, stąd byli skłonni raczej narodowości sprawców nie podawać – chyba że związek z przestępstwem był ewidentny.

Próbując odtworzyć sytuację z Kolonii, na podstawie wielu rozmów, pokazujących sposób myślenia niemieckich dziennikarzy, założyłbym, że było to coś wykraczającego poza system. System się zawiesił. Dziennikarze starali się do sprawy podejść, jak co dzień do pojedynczych przypadków przestępstw: każde traktujemy odrębnie, zawsze czekamy na komunikaty policji, zastanawiamy się, czy narodowość miała związek z przestępstwem czy nie. I dopiero ewentualnie informujemy, że sprawcami byli azylanci. Z punktu widzenia polskiej wojny medialnej, w której sprawa migracji jest jedną z najpotężniejszych broni, może się to wydawać głupie, ale niemieccy dziennikarze publicznych mediów są naprawdę przywiązani do takiego sposobu działania.

Tyle że w Kolonii to się nie sprawdziło. Zanim wszystko przeanalizowano i zdecydowano się napisać, że kobiety napastowali imigranci, wieści rozeszły się już innymi drogami. Wszyscy nasi rozmówcy przyznają, że to spowodowało spadek zaufania do mediów publicznych (choć wciąż jest ono dość wysokie) oraz ma trwające konsekwencje.

Po Kolonii media publiczne niemal od razu podają narodowość sprawców przestępstw, choć czasem faktycznie okazuje się, że nie miała ona nic wspólnego z ich postępkiem (jak w przypadku chorego psychicznie Irańczyka, który nożem zaatakował pasażerów autobusu w Lubece w lipcu tego roku). Nieśmiało starają się też zmienić sposób mówienia o imigracji w Niemczech.

Umiłowanie Niemców do procedur, instytucji, dyskusji i konsensusu ma swoje złe, ale i dobre strony. W przypadku mediów – zwłaszcza gdy porównać to z sytuacją polskich mediów publicznych – widzę jednak więcej plusów niż minusów. To my mamy większy problem z niezależnością mediów publicznych niż nasi zachodni sąsiedzi.

Łukasz Warzecha

Udostępnij
Komentarze
Disqus

Jest to archiwalna wersja portalu. Nowa wersja portalu SDP.pl, dostępna pod adresem: https://sdp.pl