Komercyjna ITV, ale i lewicowy Channel 4, zwłaszcza przed świętami, bombardują nas apelami międzynarodowych organizacji charytatywnych, Oxfam, Food for Africa czy Save the Children. Widać obrazy wynędzniałych, umierających z głodu dzieci, a w komentarzu słychać: „Mała Amira jest ofiarą suszy. Jej matka i młodszy braciszek już nie żyją, a Amira jest na skraju wycieńczenia. Nie wiadomo czy przeżyje do jutra. Ale ty możesz uratować jej życie. Tylko dwa funty miesięcznie, dzwoń do nas, natychmiast!” Ten horror powtarza się podczas popularnego programu kilka razy. Jeszcze do niedawna w odpowiedzi na apel regularnie przesyłaliśmy datki. Dziś robimy to w inny sposób.
Od kilkunastu lat w prasie, także liberalnej, pojawiają się artykuły krytykujące skuteczność, a nawet sensowność działania międzynarodowych organizacji pomocowych, zbierających fundusze dla krajów Trzeciego Swiata. Transfer odbywa się jednym kanałem – poprzez ministerstwa oraz rozmaite agendy rządowe Kenii, Ugandy czy Malawi. Od niemal 40 lat grube miliardy funtów, euro i dolarów pompowane są „kanałami dobrej woli”, i dopiero stosunkowo niedawno okazało się, że przy tej skali korupcji, jaką notuje się zwłaszcza w krajach afrykańskich, niewiele z tych pieniędzy dociera do potrzebujących. Zebrane fundusze są rozgrabiane na miejscu i w błyskawicznym tempie, przez miejscowych oficjeli, na wszystkich szczeblach funkcjonowania państwa. Ostatnio kilku członków brytyjskiego rządu, firmującego „nowoczesny współczujący konserwatyzm”, obudziło się z letargu i zaczyna upominać o zmniejszenie tej pomocy, przekazywanie funduszy inną drogą, np. na konkretne projekty, a potem skrzętne monitorowanie wydatków. Rozwinięty na globalną skalę „przemysł współczucia” potrzebuje resetu na różnych szczeblach funkcjonowania. Ale mówi się o czymś więcej: o kompromitacji całej idei pomocy dla krajów afrykańskich, dotkniętych chorobami, powodziami, suszą, konfliktami etnicznymi czy religijnymi.
Już w 1999 roku w lewicowym, jakby nie było, Guardianie, ukazał się artykuł „Rattled confidence” /Nadużyte zaufanie/, oparty na raporcie Directory of Social Change, który mówił o bardzo wysokich kosztach pozyskiwania pieniędzy wielu organizacji charytatywnych: London Lighthouse 93%, Sense 93%, Romanian Orphanage Trust 64%. Co to znaczy? To znaczy, że np. UNESCO – gdzie ten współczynnik wynosi 98% - marnuje nasze pieniądze na rozdętą administrację, ekstrawagancje „ambasadorów dobrej woli”, zwykle gwiazdy show businessu jak Roger Moore, Angelina Jolie, Madonna czy Bono. Luksusowe hotele, jet-setowy transport, a zdarza się, że bardzo wymyślne żądania jak namiot tlenowy dla Michaela Jacksona. Raport DSC pokazuje też inną tabelę, z której wynika, że najmniejsze koszty własne mają organizacje nieduże, lokalne oraz te związane z kościołem jak Caritas, Christian Vision czy Methodist Church Overseas Division. Widać zresztą ogromną rozpiętość kosztów pozyskiwania funduszy: podczas gdy Armia Zbawienia wydaje tylko 7%, Help the Aged aż 37%. Kiedy 20 lat temu robiłam wywiad z lady Sue Ryder of Warsaw, jedną z prawdziwych ikon działalności charytatywnej, powiedziała, że aby oszczędzić na wydatkach często zdarzało jej się nocować w ciężarówce z darami. Kto dziś pamięta te oszczędne i rozsądne czasy?
Generalnie krytyka wadliwego działania światowych organizacji humanitarnych, wspierających Trzeci Swiat, często o profilu lewicowo-liberalnym, należała do mediów konserwatywnych. To one zajmowały się punktowaniem kolejnych rządów Partii Pracy, która szczodrą ręka, z pieniędzy podatników, dofinansowywała kraje rozwijające się, nawet gdy już publicznie mówiło się o marnowaniu wielkich pieniędzy. Dziś rządząca Partia Konserwatywna wyhamowuje ten pomocowy impet, trochę na przekór postępowemu premierowi. Kiedy w ub. roku Cameron zaproponował podwyższenie kwot na wspieranie krajów na dorobku aż o 32%, w Westminsterze wybuchła awantura. Gerald Howarth, były minister obrony, oskarżył premiera o „zbytnie uleganie koalicjantowi, liberalnym demokratom”. Stwierdził: „Najwyższy czas, żeby zmienić priorytety, i np. więcej funduszy przeznaczyć na resort obrony”. Na co Cameron odparł: „Podwyższenie pomocy bogatszych krajów dla biednych, to nie tylko zobowiązanie moralne. Zwalczanie biedy na świecie leży także w interesie Wielkiej Brytanii, bo w ten sposób buduje się świat dobrobytu”. Wielka Brytania jest szóstym w rankingu najbardziej szczodrych krajów Europy /0.56% PKB/, po Szwecji, Norwegii, Luksemburgu, Danii i Holandii. I już dziś przeznacza się na ten cel ogromne sumy. M.in. 1.8 mln funtów dla Barbadosu na budowę luksusowego hotelu Pom – Marine, gdzie miejscowa młodzież będzie uczyła się turystyki i zarządzania, 800 tys. na ekologiczny park wodny na obrzeżach Marakeszu, 600 tys. dla Brazylii „na projekt integracji społecznej kobiet ze wspólnot rybackich”, 30 mln dla Chin, „kraju – jak żartował sobie Daily Mail - gdzie mieszka 150 miliarderów”, czy 10 mln pomocy socjalnej dla Argentyny, „która wciąż rości sobie prawo do Wysp Falklandzkich”.
Coś się jednak zmienia. W październiku 2012 roku minister pomocy dla krajów Trzeciego Swiata Alan Duncan zarzucił Unii Europejskiej marnowanie milionów brytyjskich podatników na kraje, „które są zbyt zamożne, aby im pomagać”. A w Daily Mailu pojawił się artykuł, który trafia w samo sedno sprawy, do której chcę się odnieść. Jego tytuł brzmi: ”Afrykańska wioska, w której każda rodzina otrzymuje rocznie 7.5 tys. funtów z kieszeni brytyjskiego podatnika”. Oto północna Ghana i chyba najczęściej odwiedzana przez białych wioska afrykańska Kpasenkpe. Był tu już Bono, Jeffrey Sachs, Angelina Jolie i Bill Clinton. W jakim celu? Aby oznajmić, że Kpasenkpe została ogłoszona „Wioską Millennium”. Projekt, w który Wielka Brytania zainwestowała wiele milionów funtów, rozpoczął się w 2004 roku i doczekał wielu gorzkich słów krytyki. Po pierwsze, miał w ciągu 5 lat wyciągnąć region z biedy, minęło 8 lat i nic się nie zmieniło. Coraz wyższe „koszty własne” projektu i zawężanie terenu działania, wreszcie okazało się, że choć przeznaczono 7.5 tys. funtów na rodzinę, 34 razy więcej niż wynosi roczny przychód w tym regionie, pieniądze „się rozeszły” a bieda została . Kiedy dziennikarz Daily Maila Ian Birrell odwiedził kilka wsi objętych programem, złapał się za głowę! Projekt okazał się wielkim niewypałem: bezrobocie wciąż ponad 50%, znikające fundusze, fuszerka i partactwo miejscowych wykonawców, brak współdziałania z mieszkańcami. Np. w wiosce Takorase zbudowano zadaszony, cementowy rynek z 20 stoiskami, ale żadne nie działa, bo miejscowe kobiety wolą sprzedawać produkty na rynku pod gołym niebem. „Zwróconym we właściwą stronę”, co wiąże się z lokalnymi wierzeniami czy przesądami. W innej wsi, Afraso, powinna już działać nowa szkoła dla 1000 dzieci, widać tylko stertę cegieł, „bo nie dowieziono cementu”. Podobnie było z projektem wodociągu w Keniago, dożywianiem najbiedniejszych dzieci, centrum komputerowym, finansowaniem nawozów sztucznych i ośrodkiem zdrowia. Albo projekt nie został dokończony, albo mieszkańcy nie potrafili go potem utrzymać. Nie pomyślano o szkoleniach zawodowych, generowaniu nowych miejsc pracy, wciąganiu miejscowych w projekt. Afrykanie zamiast „wędki” dostali „rybę”. Doszło do tego, jest to zjawisko w skali kontynentu, że wioski, które nigdy nie dostały żadnej pomocy, dają sobie lepiej radę, niż te, które ją w jakimś momencie otrzymały.
Właśnie, „ryba” zamiast „wędki”. Wiele się ostatnio mówi w mediach, a także w pracach socjologicznych i politycznych jak „The Lord of Poverty” Grahama Hancocka czy „The Road To Hell” Michaela Marena, że oto światowe organizacje pomocowe dokonują „obróbki” kolejnego pokolenia Afrykanów. Rośnie następna generacja zdemoralizowana, rozleniwiona, roszczeniowa i zgorzkniała. Nieprawdopodobnie wysoki współczynnik bezrobocia – prócz RPA i Namibii – niebywała ilość młodych, agresywnych żebraków, bardzo wysoki poziom przestępstw, zwłaszcza kradzieży, włamań i napadów z rozbojem. Byłam kilka razy w Afryce – Senegal i Gambia, Kenia, Tanzania i Uganda – i łatwo mi zgodzić się ze znanym amerykańskim podróżnikiem Paulem Theroux, który w swojej książce „Safari spod ciemnej gwiazdy” pisze: ”Słuchając horrorów o biednej, niewykształconej i umierającej z głody Afryce, każdy rozsądny Europejczyk czy Amerykanin zadaje sobie pytanie: dlaczego nikt z tym nic nie robi? Jednak wiele zostało zrobione, więcej niż nam się wydaje. Ponieważ jednak rządy Kenii czy Malawi kompletnie nie zajmują się swoimi obywatelami, pomoc jest dostarczana wyłącznie przez pełnych współczucia obcokrajowców. Między sklepami Baty i kramami Hindusów widać wspaniałe siedziby organizacji pomocowych jak World Vision czy Save the Children, nazywane przez sceptyków „Blurred Vision” i „Shave the Children”. Wszystkie te liczne organizacje stały się narodowymi instytucjami, dostarczycielami codziennego pożywienia i regularnej pomocy. Moje pytanie brzmi: dlaczego Afrykanie nie włączyli się w ten gigantyczny przemysł współczucia? Lokalne rządy, wolontariusze, mieszkańcy?”
Powstała cała biblioteka książek, studiów socjologicznych i politycznych, które mówią o tym, że pomoc zagraniczna dla Afryki nie wspomaga rozwoju kraju, konserwuje tylko status quo czyli nędzę. Cieszą się popularnością pośród dyktatorów, bo pomagają im pozostać dłużej u władzy. Choć nie wspierają rozwoju kraju, nie rozwijają społeczeństwa ani kultury, ani też – z pewnością – gospodarki kraju. Jak twierdzi Michael Maren w książce z podtytułem „Dramatyczne efekty zagranicznej pomocy i międzynarodowych organizacji charytatywnych”, i podaje na to wiele dowodów, pomoc zagraniczna jest jedną z głównych przyczyn niedorozwoju Afryki. Podobne wnioski można wyprowadzić ze studiów afrykańskiego ekonomisty George’a B.N. Ayitteya „Zdradzona Afryka” i „Afryka w chaosie”, pokazujących upadek Kontynentu, m.in. 40-letnia działalność pomocowa zza granicy wygenerowała kilka pokoleń Afrykanów, niezdolnych do wzięcia losu w swoje ręce, agresywnych, roszczeniowych i traktujących pomoc zza granicy jako oczywistość. George Ayttey pisze:” Zadnej aktywności lokalnej, współpracy nad projektami, nawet wolontariusze to niemal wyłącznie biali. Najmniejszego wysiłku, jedynie bierne trwanie w oczekiwaniu na kolejną dotację lub zrzut worków z mąką kukurydzianą”. Pozwolę sobie zwrócić uwagę, że to ten sam projekt społeczny, który ukształtował aspiracje i potrzeby mieszkańców osiedli councilowskich w Wielkiej Brytanii, Niemczech, Francji - tyle że zaaplikowany w Afryce.
Czy zatem skończyć z dotacjami dla umierającej z głodu i AIDS Afryki? Nie, oczywiście nie. Tyle, że przeznaczać dotacje na organizacje charytatywne, które nie zmarnują naszych pieniędzy. Powiązane z organizacjami kościelnymi jak Caritas, na polskie misje, które zwyczajowo zajmują się i edukacją i pomocą medyczną, albo nieduże charities, które podejmują programy lokalne i wiadomo, że zrobią z naszych pieniędzy dobry użytek. Na ofiary kataklizmów, których niestety nigdy nie brakuje czy pomoc dla Polaków na Wschodzie, której nigdy za wiele. Na pewno nie na UNESCO. Chodzi o to, aby nasze datki nie zostały wydane na ekstrawagancje „ambasadorów dobrej woli”, ani też nie demoralizowały Kontynentu, który nie nauczył się, a może go nie nauczono, jak pomagać sobie korzystając z własnych możliwości i zasobów.
Elżbieta Królikowska-Avis.
Londyn, 28 marca 2013.